Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Paul Anka: Muzyka straciła dużo mocy

Redakcja
Z wrodzoną skromnością mówi o sobie, że bardziej czuje się tekściarzem niż wykonawcą. W przeciwieństwie do Elvisa Presleya, z którym chętnie się go porównuje, nigdy nie wpadł w nałogi, bo dla niego zawsze liczyła się tylko muzyka. I rzeczywiście – Paul Anka napisał ponad pół tysiąca piosenek, które zna niemal każdy.

Dla Franka Sinatry skomponował „My Way” – piosenkę, która obrosła taką legendą, że na Filipinach kilka osób zginęło podobno w barach z karaoke za fałszowanie podczas jej śpiewania. O „She’s a Lady” – wielkim hicie, na którym swoją karierę zbudował Tom Jones – Paul Anka mówi, że nie jest zbyt dobry i że można było napisać to lepiej. Z kolei „Dianę”, swój największy przebój, stworzył i zaśpiewał w wieku zaledwie 16 lat.

Dziś Paul Anka ma 74 lata i po niemal sześćdziesięcioletniej karierze w czerwcu przyjeżdża do Polski na dwa koncerty. To wydarzenie wyjątkowe pod wieloma względami, bo będzie to zaledwie trzecia wizyta artysty w naszym kraju. Pierwsza odbyła się u szczytu jego popularności, na początku lat 60., kiedy Kanadyjczyk podbijał szturmem Europę i nagrywał płytę z włoskimi wersjami swoich klasyków. Na kolejną wizytę przyszło nam czekać pół wieku – Anka wystąpił u nas w 2011 r.

Więcej o trasie artysty można przeczytać **

w tym miejscu

**.

Dzień dobry, cieszę się, że możemy porozmawiać. Odpoczął już Pan po trasie?

Tak, mam się świetnie! Właśnie wróciłem z trasy po Azji, odwiedziłem Singapur i Hong Kong, teraz relaksuję się w Kalifornii, a niedługo czeka mnie trasa po Europie.

Skoro już o Azji mowa, słyszałem, że cieszy się Pan wyjątkową popularnością na Filipinach.

Tak, Filipiny, Hong Kong, Tajlandia, Singapur… Właściwie we wszystkich krajach azjatyckich publiczność odbiera mnie bardzo dobrze.

Pytam, bo Filipińczycy obsesyjnie kochają karaoke, a ostatnio w mediach pojawiały się informacje o tym, że w tamtejszych barach kilka osób zostało zabitych, bo fałszowali podczas śpiewania „My Way”.

Tak, słyszałem o tym. Powiedziałbym, że to lekka przesada (śmiech).

Jak Pan myśli, dlaczego akurat ten utwór budzi takie emocje?

To bardzo osobista piosenka, wywołująca silne emocje. Myślę, że ten utwór przemawia do ludzi, w których życiu nie ma zbyt wiele nadziei – więc szukają jej właśnie w tekście „My Way”. Przykro mi, że dzieją się takie rzeczy, bo intensywne emocje to jedno, a zabijanie ludzi to drugie. W moich tekstach staram się zawsze odwoływać do miłości. Nie sądzę, że jakikolwiek inny z moich utworów wywoływał tak silne emocje. Chyba, że mówimy o kimś, kto tak nie znosi tych piosenek, że jest gotów zabić muzyka, który je gra (śmiech).

A Pan ma taki utwór? Który jest na tyle ważny, że byłby Pan gotów za niego – oczywiście metaforycznie – zabić?

Nie, raczej nie. Muzyka nie powinna wywoływać tak radykalnych emocji. W latach 60. pisało się naprawdę mocne rzeczy, zaangażowane politycznie, utwory, które porywały ludzi. Myślę, że obecnie ten składnik zaginął zupełnie – i uważam, że to dobrze. Nie ma już piosenek, które potrafią poruszyć tłumy w jakiejś konkretnej sprawie. Myślę, że dziś muzykę pisze się raczej po to, żeby uspokoić ludzi, dać im poczucie bezpieczeństwa. Muzyka, która daje słuchaczowi schronienie przed problemami świata jest dużo ważniejsza niż muzyka, która porywa do destrukcyjnych zachowań.

Teraz piosenki pisze się inaczej niż pięćdziesiąt lat temu?

Muzyka oderwała się od polityki. Dzisiaj pisze się głównie rzeczy, które mają się podobać, sprawiać słuchaczowi przyjemność. Sporo z tych rzeczy jest fatalnych, część ma swoje pięć minut, po których znika, a część jest naprawdę dobra. Muzyka komercyjna jest bardzo zróżnicowana. Oprócz tandety jest też dużo rzeczy jakościowych, jak na przykład Adele – to bardzo czysta, poruszająca muzyka, która w szczególny sposób dotyka duszy słuchacza. Myślę, że główna zmiana, która zaszła w muzyce przez ostatnie lata, to fakt, że straciła ona sporo mocy, usunęła się nieco w cień.

mat. prasowe

Uważa Pan, że muzyka powinna zachować tę dawną rolę?

Nie. Myślę, że nie tylko nie powinna, ale też nie byłaby w stanie. Dziś piosenka nie jest już nośnikiem idei. Zmieniła się dynamika, nikt już nie pójdzie walczyć za sprawę pod sztandarem „We Shall Overcome”. Żyjemy w bardzo niestabilnym świecie. I myślę, że w najbliższym czasie nie będzie lepiej, dlatego dobrze, że nową rolą muzyki jest nie wywoływanie entuzjazmu i porywanie do działania, ale raczej łagodzenie obyczajów.

Jest Pan zarówno kompozytorem, jak i wykonawcą. W jakiej roli czułby się Pan bardziej komfortowo: tylko pisząc piosenki dla innych artystów i nie koncertując, czy koncertując, ale z cudzym repertuarem?

Zaczynałem jako tekściarz. To dla mnie bardzo ważny składnik bycia artystą. W szkole bezustannie coś pisałem, w młodości pracowałem też w lokalnej gazecie. Nowoczesne technologie i telewizja były jeszcze w powijakach, więc w tamtych czasach prasa miała jeszcze bardzo ważną rolę i cieszyła się dużym szacunkiem. To wszystko dało mi solidną podstawę do tego, żeby zacząć pisać już dla siebie. Od razu mi się poszczęściło i napisałem „Dianę”, która była dla mnie wielkim przełomem. Tak, myślę, że zawsze wybrałbym komponowanie. Dawanie koncertów to oczywiście wielka przyjemność, bo dzięki graniu na żywo mogę zbliżyć się do publiczności i zobaczyć na własne oczy, jaki wpływ na nich wywieram jako kompozytor. Koncerty są ważne, bo jeśli zamykasz się w pokoju i piszesz piosenki, tracisz kontakt ze słuchaczem, nie masz pojęcia, z jakim odbiorem się spotykają. To jak pisanie do szuflady, czarna dziura, w której wszystko znika. Innymi słowy, koncertowanie pozwala mi zobaczyć, jak publiczność odbiera moje piosenki, ale mogę to zrobić tylko dzięki temu kreatywnemu aspektowi, czyli komponowaniu.

Czyli nie żałował Pan nigdy tego, że nie zatrzymał jakiegoś utworu dla siebie, tylko skomponował go dla innego muzyka?

Nie, absolutnie. Liczy się tylko to, że gdy tworzysz, oddajesz to, co czujesz w danym momencie. Pisanie dla innych pozwala na bardziej kreatywne podejście do pisania muzyki. Nie zawsze jesteś w stanie zaśpiewać każdy utwór, który napisałeś. Na przykład „My Way” – byłem za młody, żeby móc wykonać tę piosenkę, ale nie na to, żeby ją napisać. Znałem dobrze Sinatrę i wiedziałem, czego potrzebuje. W wieku 27 lat nie mogłem szczerze zaśpiewać takiego utworu, bo całe życie było jeszcze przede mną, w moim wykonaniu nie byłaby to tak potężna i autentyczna piosenka. Tak samo z „She’s a Lady” Toma Jonesa – ten utwór był w zgodzie z jego przekonaniami, charakterem i stylem życia, ale moimi już nie. I kiedy jednego dnia piszesz piosenkę dla Buddy’ego Holly’ego, drugiego dla Michaela Jacksona, Barbry Streisand, Franka Sinatra czy Toma Jonesa, to sprawia, że nie stoisz w miejscu, tylko nieustannie się rozwijasz. Wielu artystów zamyka się w pułapce własnego stylu, ja tego nie chciałem.

Bob Dylan powiedział kiedyś, że dobra piosenka zawsze jest listem do jednej konkretnej osoby, a o jej jakości świadczy tylko, jak heroicznych słów się użyje. Zgodziłby się Pan z tym?

W moim przypadku jest podobnie, ale jednak nieco inaczej. Tak, piosenką przekazujesz coś, ale więcej niż jednej osobie. Dobry utwór na różne sposoby wpływa na życie wielu osób. Liczy się to, w jaki sposób każdy ją interpretuje. Piosenka nie jest dialogiem, bo nie pozostawia pola do polemiki. To coś więcej. Jeśli oceniamy w ten sposób wartość utworu, to jest to bardzo egoistyczne podejście. Wartością piosenki są emocje, które wywołuje w słuchaczu.

Rozmawiał Marcin Śpiewakowski, dziennikarz warszawa.naszemiasto.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na mazowieckie.naszemiasto.pl Nasze Miasto