Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Premiera w teatrze. Czy warto się wybrać? [RECENZJA]

Piotr Ciastek
„W starych dekoracjach” Igora Gorzkowskiego to świetnie skonstruowana sztuka. To powiew świeżości na częstochowskiej scenie. Dlaczego? Dawno nie oglądaliśmy tak dobrze przemyślanego przedstawienia, które na pierwszy rzut oka składa się tylko ze strzępów wspomnień bohatera – jego doświadczeń z kobietami. Jednak te tak cenne dla bohatera przebłyski minionych czasów, stają się własnością każdego widza. Może je sobie egoistycznie zawłaszczyć, wyrwać ze sceny i zabrać ze sobą.

Oprócz samego spotkania z teatrem lubię moment, kiedy po zakończeniu spektaklu umilkną brawa, widzowie udadzą się do szatni, a potem wracają do domów. Wtedy mogę wyłowić, to co najcenniejsze – wrażenia na gorąco, ale nie te wymuszone pytaniami, a te podsłuchane. Po premierze „W starych dekoracjach” trudno było nie usłyszeć pozytywnych opinii o sztuce: „Podziwiam tego Talara. Ja już nie mogłem wysiedzieć w fotelu, a on dwie godziny i to w tym wieku świetnie grał – mówił jeden z widzów. „Wiedziałam, że powrót Talara na scenę będzie warty zobaczenia” – mówiła inna kobieta.

To właśnie Henryk Talar jest spiritus movens całego zamieszania, ponieważ z powodu jubileuszu 50 lat jego pracy na scenie, mogliśmy spojrzeć na Różewicza z innej perspektywy. W spektaklu stworzonym przez Igora Gorzkowskiego, to Talar gra pierwsze skrzypce. Jednak bez widocznej na scenie ciężkiej pracy całego zespołu, nie udałoby się stworzyć tak kipiącej od emocji sztuki.

Spektakl oparty jest głównie na słabo znanej prozie Tadeusza Różewicza. Nanizane, jak paciorki na sznurek, sceny zaczerpnięto m.in. z opowiadań: „Śmierć w starych dekoracjach”, „Nie wiadomo skąd”, „Grzech”, „Owoc żywota”, czy ze wspomnień matki Różewicza. Zetknięcie się z tą wielką literaturą wychodzi częstochowskiej scenie na dobre. To po „Hamlecie” jedno z lepszych przedstawień w ostatnich sezonach.

Powrót Henryka Talara na częstochowską scenę został wykorzystany w konstrukcji samego przedstawienia. W zgodzie z różewiczowskim teatrem, reżyser burzy czwartą ścianę i wchodzi ze spektaklem na widownię. Bohater grany przez Henryka Talara wkracza na scenę, jakby wrócił z dalekiej podróży. Z płaszczem i walizką pod pachą, wśród burzy oklasków, wchodzi drzwiami dla widzów i przeciska się przez fotele na widowni. W tych momentach granicę rozgrywania się sztuki wyznacza także światło, które zstępuje ze sceny na część widowni.

Widzom spektaklu spodobają się zapewne liczne odniesienia do Częstochowy i Radomska, z którego pochodził Tadeusz Różewicz. To w naszym mieście tworzył po 1945 środowisko inteligenckie i to tutaj zadebiutował w piśmie literacko-artystycznym „Głos Narodu” satyrycznym wierszem „Figa z Unry”.

Ślady z przeszłości

Osią spektaklu jest podróż doświadczonego bohatera-poety do Włoch, który zatrzymuje się w jednym z rzymskich hoteli. To tu dokonuje swego rodzaju rozliczenia z przeszłością i podsumowania. Bohater przywołuje we wspomnieniach spotkane niegdyś kobiety. Przypomina te przelotnie znajomości i te, które trwały dłużej. Każde z tych spotkań pozostawiło w bohaterze jakieś ślady – smaki, zapachy, dźwięki, które stają się kluczem do opowieści bohatera. Henryk Talar wraz częstochowskimi aktorkami (Iwoną Chołuj, Teresą Dzielską, Agatą Ochotą- Hutyrą, Małgorzatą Marciniak, Agnieszką Łopacką oraz Cecylią Putro) znakomicie odtwarzają te wszystkie odcienie relacji pomiędzy mężczyzną a kobietą. Przelotne, intensywne spotkania, długie i męczące dla obu stron związki, fascynacja ciałem i duchem drugiej osoby – te strzępy historii wyryte w pamięci bohatera ożywają na scenie. Grzech pierworodny to wazon – kształtny, porcelanowy, zakazany. Co skusiło bohatera w dzieciństwie, by pociągnąć za serwetę i zrzucić go ze stołu? – diabeł. –Potem grzeszyłem już na własne konto – mówi bohater. Wszystkie te spotkania przepełnione są sentymentalizmem, ale nie tandetnym, a prawdziwym do bólu. Ta włoska podróż jest podsumowaniem i jednocześnie nowym początkiem, kolejnym etapem w podróży. Spektakl kipi od zmysłowości. Pomiędzy bohaterami iskrzy, a to zasługa Henryka Talara, który przykuwa, uwodzi i niestety trzeba to powiedzieć – pozwala tylko naszym aktorkom świecić światłem odbitym. Ale co to za światło! Jednak bez nich każda scena byłaby tylko pustym monologiem, a tutaj mamy ciągłą interakcję.

W podróży bohaterowi towarzyszy, jak cień jego młodsza wersja. Jest niczym duch, nic nie mówi, aż do finału. Biernie obserwuje prezentowanie na scenie wspomnienia bohatera, ponieważ brakuje mu jeszcze jego doświadczenia. Nie wie jak się zachować. Jest niczym bohater „Kartoteki” – milczący, bezpłciowy, szary, wtłoczony w nadaną mu rolę. Tę postać odegrał debiutujący na częstochowskiej scenie Mateusz Trzmiel.

Najbardziej poruszające w spektaklu są relacje bohatera z matką. Widać chemię pomiędzy Henrykiem Talarem a Cecylią Putro. Wzruszające studium starości i przykład tego, jak życie zatacza krąg. Ciepłe wspomnienia związane z matką, zamieniają się w przygnębiające pożegnanie, gdy następuje odwrócenie ról i to nie matka opiekuje się synem, a syn musi zająć się matką.

W spektaklu znakomicie udaje się zderzyć te ważne kwestie z absurdalnymi sytuacjami. Humoru i momentów do śmiechu tu nie brakuje - i ze spotkań z kobietami z przeszłości i z interakcji bohatera z obsługą hotelu wynikają różne słodko-gorzkie sytuacje. Świetnie, pomimo kontuzji nogi, radzi sobie Maciej Półtorak, który wciela się w rolę włoskiego recepcjonisty oraz Sylwia Karczmarczyk w roli pokojówki. Ich próby porozumienia się z bohaterem w nieznanym mu języku są przekomiczne.

Największa tajemnica

Konstrukcja przedstawienia, pomimo braku klasycznej akcji jest spójna, a pozornie chaotycznie poukładane sceny spajają wydarzenia mające miejsce w hotelu. Spektakl ma świetny rytm. Nie dłuży się i nie nudzi. Nie jest też pędzącą lokomotywką, która jak najszybciej chce dotrzeć do końcowej stacji. Muzyka nie narzuca się widzowi. Towarzyszy historii i jest jej uzupełnieniem. Powtarzalny moty wpleciony w spektakl bazuje, jak zapowiadał twórca muzyki Piotr Tabakiernik, na dźwiękach będących odpowiednikami imienia i nazwiska autora "Kartoteki". Scenografia jest dość prosta, lekko kiczowata, odsyłająca widza do lat 70. XX wieku. Są to właśnie takie "stare dekoracje", które symbolicznie na koniec przedstawienia zostają zdemontowane, obnażając świat, w którym żyje nasz bohater.

Próbuje on zrozumieć ten świat. Sens tego, co pozostało w nim po burzliwej młodości. Szuka tajemnicy. W końcu konfrontuje się z rzeczywistością i okazuje się, że nie ma żadnej tajemnicy, a otaczający go świat to tandetne dekoracje, symbol formy, w jakiej był cały czas zamknięty, scena życia, na której odgrywał swoją rolę. Nie ma tu miejsca na mistycyzm – jest czysty empiryzm – odczuwanie świata dotykiem spoconej skóry, kształtu kobiecego ciała, smakiem ust, zapachem, dźwiękami. Te echa z przeszłości żyją w każdym z nas i to właśnie one są tą naszą największą tajemnicą.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na czestochowa.naszemiasto.pl Nasze Miasto