Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ojciec Andrzej Zbroja. Radomszczanin z misją

Małgorzata Kulka
Małgorzata Kulka
Franciszkanin z Radomska, ojciec Andrzej Zbroja, który od 16 lat przebywa na misjach w Ameryce Południowej, zgodził się opowiedzieć nam o życiu w Boliwii i Paragwaju, o radościach i smutkach misjonarza.

Powołanie poczuł jeszcze, ucząc się w technikum mechanicznym. Dlatego zaraz po maturze wstąpił do zakonu. Po święceniach pracował przez kilka lat w różnych parafiach franciszkańskich, w Dąbrowie Górniczej, Legnicy, Lubomierzu. Jak opowiada, w pewnym momencie odczuł jednak, że chce czegoś więcej. Na misję do Boliwii, gdzie spędził 12 lat, wyjechał w 1997 roku. Pochodzący z Radomska ojciec Andrzej Zbroja, już od 16 lat pracuje na misjach w Ameryce Południowej.

Franciszkanin zgodził się opowiedzieć nam o życiu w Boliwii i Paragwaju, o radościach i smutkach misjonarza. Przyznaje, że początki nie były łatwe.
- Pierwsze miesiące to była nauka języka. Gdy nie znałem hiszpańskiego, czułem się zupełnie bezużyteczny. Nie mogłem w niczym pomóc, bo nie umiałem. Czułem się jak rzucony na morze… jak się nie utopi, to przeżyje - wspomina. - Jeden ze starszych ojców, radził mi: "Nie martw się tym, że będziesz się czuł nieużyteczny, kup sobie dwieście kopert i pisz listy". I tak było. Wtedy nie było jeszcze internetu, uczyłem się więc, a w wolnych chwilach pisałem listy do Polski.

Od początku Boliwia zachwyciła radomszczanina. - To był zupełnie inny świat… góry, przepaście, zadziwiające krajobrazy. Wszystko nowe…
Cochabamba, miasto w którym rozpoczął pracę, położone jest w górach na wysokości 2600 metrów n. p. m.
- Ludzie, czyli Indianie keczua i mieszani, byli tu bardziej zamknięci, nieufni. Niełatwo było im się przekonać do kogoś nowego. Niziny to zupełnie inna kultura, mieszkańcy Santa Cruz są bardziej otwarci. Jest gorąco, a to też sprzyja temu, by sobie usiąść i porozmawiać w cieniu drzewa. W górach jest bardzo zimno, wieczorem każdy ucieka dodomu - opowiada zakonnik.

- Pamiętam przyjazd do Cochabamby, pierwszą mszę świętą... Było nas trzech księży przy ołtarzu i... nikogo w kościele. Wtedy poczułem, że będę tu pracował. I tak się stało. Po roku rozpocząłem pracę w tej parafii - wspomina ojciec Andrzej.

Czytaj dalej na następnej stronie...
Przyszedł czas na normalną pracę duszpasterską, czyli msze święte, spotkania modlitewne, spowiedź, rozmowy. Jak opowiada Andrzej Zbroja, po kilku latach grupa modlitewna , która uczyniła parafię bardziej dynamiczną, liczyła około sto pięćdziesiąt osób. Ludzie zaczęli chodzić do kościoła, rodziny bardziej się zjednoczyły, niektórzy zerwali z alkoholem, inni otworzyli się na siebie nawzajem.

- To jest dla mnie największa radość, kiedy ludzie mówią: "Doświadczyłem Pana Boga", "Bóg mnie zmienił" - mówi ojciec Andrzej Zbroja. - Pamiętam świadectwo pewnego mężczyzny, który zawsze przychodził na 10-minutowe msze, tzn. przychodził 10 minut przed końcem, ale kiedy doświadczył wiary, eucharystia stała się centrum jego życia.

Od czterech lat ojciec Andrzej Zbroja przebywa na misji w Paragwaju, gdzie warunki, praca i ludzie znacznie różnią się od tych poznanych w Boliwii. Wystarczy wspomnieć temperaturę około 35-40 stopni C nawet przez 6-7 miesięcy w roku. Tu radomszczanin zarządza wydawnictwem miesięcznika "Tupasy ne'?" (to taki parag-wajski "Rycerz Niepokalanej"), pełni także funkcję formadora, czyli wychowawcy franciszkańskich postulantów oraz przełożonego domu zakonnego. Choć ojciec nie ma w Paragwaju swojej parafii, w domu, w którym mieszka - "domu zwiastowania" (Casa Anunciacion) - jest kaplica. Tu codziennie odprawia mszę św., dzięki czemu wciąż ma kontakt z wiernymi.

- Tu ludzie są otwarci, może nawet bardziej niż w Polsce. Kiedy idę ulicą w habicie wszyscy mnie pozdrawiają. W naszym kraju zauważam większe zamknięcie - przyznaje.
Ojciec Andrzej Zbroja wspomina, że Paragwaj jest krajem bardzo biednym, ludzie utrzymują się albo z hodowli bydła albo z uprawy roli, a przede wszystkim soi. Tubylcy (lud guarani, Indianie) bardzo łatwo wpadają w depresję, łatwo ich zranić. Z drugiej strony są bardzo chętni do pomocy.

- Paragwajczyk czuje się bardzo dowartościowany, jeżeli ktoś go prosi o pomoc. Zupełnie inaczej niż Polacy, którzy w sytuacji, gdy ktoś prosi o pomoc, myślą raczej, że chce ich wykorzystać - zauważa radomszczanin. - Ludzie często tu przychodzą prosić o radę, mają duszę dziecka i ogromną ufność do kapłanów. Mieli na przykład takie powiedzenia "pa'ima he'i". To znaczy "ksiądz powiedział". I to była najwyższa instancja. Ufają bezgranicznie i ta ufność jest zadziwiająca. Nieraz w takich sytuacjach czuję, że spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność.

Jak zaznacza, w pracy misjonarza szczególnie ważna jest cierpliwość, zarówno w stosunku do siebie samego, jak i"tamtych" ludzi. - Oni są bardzo niepunktualni. Ja rozumiem, że można się spóźnić 5, 10 minut, ale tam niemożliwe jest, by naprzykład panna młoda na ślub przyjechała punktualnie. Przynajmniej 15 minut musi się spóźnić. W tamtejszej kulturze istnieje nawet takie przekonanie, że on musi czekać, żeby docenił... Z biegiem lat łatwiej zrozumieć tych ludzi…

Czytaj dalej na następnej stronie...
Ojciec przyznaje, że praca na misji uczy wyrozumiałości i pokory.
- Kiedyś wydawało mi się, że to moje zdanie jest najważniejsze - wspomina. - Teraz jestem bardziej otwarty. Ludzie w Ameryce Południowej lubią na przykład świętować. Kiedyś denerwowało mnie to, że nic nie robią, tylko świętują. Teraz nauczyłem się trochę świętować z nimi. Życie nie jest łatwe ani tu, ani tam, a radowanie się małymi rzeczami daje nam więcej siły na dalsze życie.

Na pytanie, jak długo ojciec zamierza pracować na misji, Andrzej Zbroja odpowiada:
- Co Pan Bóg da? Na razie czuję i myślę, że jestem potrzebny, ale chętnie bym wrócił, bo kocham Polskę i tam też żyję Polską, tym, co się tutaj dzieje. Cieszę się z sukcesów Mechanika, bo jestem zapalonym sportowcem, gram w piłkę z moimi współbraćmi. Tam grają wszyscy. W Ameryce Południowej to chyba tylko zwierzęta nie grają w piłkę - śmieje się. I zapewnia, że "kopie" co najmniej raz w tygodniu, w poniedziałki wieczorem.

Do rodzinnego Radomska wraca raz na 2-3 lata, na 2-3 miesiące. Ostatnio radomszczanie mogli go zobaczyć w październiku ubiegłego roku. To najlepsza okazja, by spotykać się z wiernymi i zbierać fundusze konieczne do pracy na misji.
- Gdy wracam, to wracam donajbliższych. Poza tym prawie w każdą niedzielę jestem w jakiejś parafii, głosząc kazania i kwestując. Szesnaście lat temu było inaczej, bo zostawały tylko telefon i listy. Teraz w dobie internetu kontakty są dużo łatwiejsze - mówi ojciec Andrzej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Rewolucyjne zmiany w wynagrodzeniach milionów Polaków

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na radomsko.naszemiasto.pl Nasze Miasto